Są książki, które czyta się rozumem, i są takie, które czyta się sercem – z miejsc, które już wcześniej dotknęło cierpienie drugiego człowieka. „Psychoza” Stijna Vanheule należy do tych drugich. To nie jest podręcznik, to zaproszenie do wejścia w świat, który często budzi lęk, niezrozumienie i dystans – a który, przy bliższym spojrzeniu, okazuje się pełen sensów, znaczeń i prób ocalenia siebie. Od dziewięciu lat pracuję w domu pomocy społecznej dla mężczyzn przewlekle psychicznie chorych. Każdego dnia spotykam ludzi, którzy żyją na granicy światów – ich rzeczywistość przenika się z wyobrażeniami, a granica między „tym, co jest” a „tym, co przeżywane” staje się płynna. Obserwuję, jak umysł potrafi stać się zarówno schronieniem, jak i więzieniem. Widzę, jak rodzi się pragnienie prawa do istnienia, mimo braku zgody na chorobę. Jak człowiek próbuje zachować godność, nawet gdy świat – ten zewnętrzny i wewnętrzny – zdaje się pękać na pół. Dlatego lektura „Psychozy” była dla mnie czymś więcej niż intelektualnym doświadczeniem. Była jak rozmowa z kimś, kto naprawdę rozumie – kto nie analizuje z dystansu, lecz słucha od środka.
Psychoza – nie choroba, lecz kryzys istnienia
Vanheule, nawiązując do Freuda, pisze o psychozie jako o wewnętrznej katastrofie, w której ego traci spójność ze światem zewnętrznym. Przywołuje przypadek Daniela Paula Schrebera – klasyczny przykład analizy psychozy, w której tworzenie urojeń staje się próbą ocalenia tożsamości. To, co szczególnie mocno wybrzmiewa w książce, to przesłanie: „psychoza jest psychicznym kryzysem, nie chorobą”. Ten sposób myślenia jest mi szczególnie bliski. W pracy w DPS-ie wielokrotnie obserwowałam, że halucynacje i urojenia to nie tylko „objawy”, ale formy ekspresji – czasem dramatyczne, ale głęboko ludzkie sposoby nadawania sensu temu, co nieznośne. Vanheule zachęca, by patrzeć na nie właśnie w ten sposób: nie jak na zaburzenie, które trzeba uciszyć farmakologią, ale jak na język cierpienia, który domaga się wysłuchania.
Środowisko zamiast diagnozy
Jednym z najbardziej poruszających fragmentów książki jest refleksja autora, że tylko około 7% przypadków psychozy ma podłoże genetyczne, a znacznie większe znaczenie ma środowisko – doświadczenia przemocy, zaniedbania emocjonalnego, odrzucenia. To, co przeżywane w dzieciństwie, często staje się punktem zapalnym późniejszych kryzysów. Vanheule pisze:
„Aby naprawdę pomóc ludziom wydobyć się z psychozy, trzeba zapewnić im doceniające i wspierające środowisko, w którym łatwiej będzie im zmierzyć się z nieświadomymi wyzwaniami i zyskać nadzieję na przyszłość.”
To zdanie jest dla mnie jak echo codziennej pracy. W DPS-ie obserwuję, że największe znaczenie ma bycie obok – nie z pozycji terapeuty czy eksperta, ale człowieka. Czasem tym, co leczy, jest wspólna kawa, wyjście do kina, rozmowa o pogodzie. Pokazanie, że ktoś widzi człowieka, nie tylko chorobę. Bo psychoza, w swojej istocie, nie odbiera człowieczeństwa – ona woła o relację, o ciepło, o uznanie istnienia.
Książka, która słyszy
Język Vanheule’a jest zadziwiająco empatyczny. Nie ucieka w kliniczny żargon, nie ukrywa się za pojęciami. Opisuje doświadczenie psychozy w sposób, który zbliża, nie oddala. Czytając jego słowa, miałam wrażenie, że autor naprawdę słyszy – że wnika w świat głosów, urojeń i lęków, by odnaleźć w nich sens, a nie tylko patologię.
Fragment, który szczególnie zapadł mi w pamięć
„W psychozie świat wywraca się do góry nogami. Głosy, których nie słyszy nikt inny, przekazują dezorientujące wiadomości, ludzie wokół wydają się kierować mrocznymi intencjami, a rzeczywistość przyjmuje dziwne kształty.”
Ten opis jest jak wgląd w to, co widzę każdego dnia. W te momenty, gdy ktoś obcy nagle staje się „prześladowcą”, a zwykły dźwięk w korytarzu staje się znakiem z innego świata. Ale też w te momenty, gdy – mimo chaosu – pojawia się błysk świadomości, że coś jeszcze jest możliwe.
Teoria i praktyka – dwa światy, które muszą się spotkać
Zgadzam się z Vanheulem, że nie wystarczy leczyć objawy. Trzeba towarzyszyć człowiekowi. W DPS-ie nie raz widziałam, że kontakt z osobą w psychozie jest jak balansowanie na cienkiej linii między światem realnym a symbolicznym. Trzeba słuchać tego, co niewypowiedziane. Czasem milczeć, czasem tylko być. Ta książka nie daje recept. Daje coś ważniejszego – wrażliwość poznawczą. Pokazuje, że psychoterapia, medycyna i codzienna relacja mogą współistnieć, jeśli punktem odniesienia będzie człowiek, nie diagnoza.
Dlaczego ta książka jest potrzebna?
„Psychoza” Vanheule’a to książka, którą powinni przeczytać nie tylko terapeuci, ale też lekarze, pedagodzy, rodziny, opiekunowie. To most między teorią a człowiekiem. Książka, która nie tylko uczy, ale uczy odczuwać.
Dla mnie osobiście – po doświadczeniu choroby nowotworowej, po decyzji, by swoje życie poświęcić pomaganiu innym – ta lektura była jak przypomnienie, że zrozumienie rodzi się z obecności. Że każdy z nas może znaleźć się na granicy światów, a wyciągnięta dłoń drugiego człowieka może stać się początkiem powrotu. „Psychoza” nie jest książką o chorobie. To książka o człowieku, który próbuje ocalić siebie, gdy świat przestaje być przewidywalny. I o tych, którzy mają odwagę być przy nim – w ciszy, w niepewności, w nadziei. Ja odważyłam się pomagać 9 lat temu, gdy pełna niepewności poszłam na rozmowę kwalifikacyjną do Domu Pomocy Społecznej. Myślałam wtedy, że to tylko etap – etap zdrowienia i powrotu na rynek pracy po raku… a to życie powiedziało mi: zostań, to tu masz być. Dziś wiem, że nie ma przypadków – są tylko spotkania, które budzą nas do tego, kim naprawdę jesteśmy.